Główny bohater, Grady Tripp, 7 lat temu wydał powieść która zdobyła uznanie – jednak do teraz jest to jego jedyna powieść w ogóle. Kolejna jest w trakcie pisania, jednak końca nie widać, a licznik stron pokazuje już 4 cyfry. Nacisk ze strony samego siebie, znajomych, uczniów (wykłada literaturę) i wydawcy. Oprócz tego żona go opuściła, kochanka jest w ciąży a kolejna kochanka nie daje mu spokoju. Film zaczyna się w momencie, gdy bohater chciałby mieć tylko tyle na głowie – życie jednak ma koślawe poczucie humoru i zrzuca mu dodatkowy ciężar m.in. z martwym psem i kradzieżą futerka pewnej Marilyn...
Główny bohater boi się wyjaśnić wszystko po kolei, zająć się czymś na serio i do końca. Robi coś, chociaż nie wie, dlaczego. A bycie bohaterem filmu jest znakomitym pretekstem, by taki stan rzeczy naprawić, racja?
To jest po prostu dobra fabuła – ze znakomitą narracją, reżyserią i obsadą. Niczego więcej do szczęścia nie potrzebowana. Historia ma swoje tempo – pierwszy postój następuje około 40 minuty, kiedy to bohaterowie muszą się wyspać. Wcześniej film jest ciągiem napędzających się wydarzeń, od późnego popołudnia na uczelni, przez uroczystość, bar, na ulicy, kończąc w domu Trippa – tego ostatniego niektórzy niezarejestrują. A potem historia nabiera tempa od nowa, aż do samego końca. Zaskakuje, bawi i... pomaga. To jeden z tych ciepłych, mądrych filmów, które można włączyć szukając odpowiedzi na pytanie z rodzaju „Nie wiem, co zrobić ze swoim życiem”. Kto wie, może scena nad wybrzeżem przypomni się wam za 30 lat, gdy sami będziecie w wieku Trippa. A może przyda się wam już teraz?
Film przypomina powieść, albo dziennik – Tripp jest niejako narratorem, widz słyszy jego myśli oraz jego wyjaśnienia, np. gdzie pojechał i po co. Sprawdza się to dobrze, choć jest też nieco infantylną podpowiedzią, jak się cała historia skończy. Ona sama jest zwarta – ma wyraźny początek, logiczny przebieg i satysfakcjonujące zakończenie, podsumowujące wszystkie wątki.
Dobrą robotę wykonali też aktorzy i scenarzyści, którzy rozpisali postaci – wszyscy bohaterowie są niezbędni (nikt nie pojawa się tu na minutę, by wypowiedzieć niepotrzebne zdanie), realistyczni i sympatyczni. Nawet Katie Holmes, której nie trawię, pojawia się tu epizodycznie by wtrącić kilka zdań – nawet nie zdąży zabłysnąć swoim katastrofalnym aktorstwem, a już jest następna scena. Idealnie. Tobey Maguire cały czas gra jedną miną, ale ta mina jest stworzona do roli chłopaka żyjącego w swoim bezpiecznym świecie. A Douglasowi... należą się oklaski, za jego zdecydowanie najlepszą rolę.
Zgadzam się że jest to jeden z tych ciepłych i mądrych filmów. Mimo że klimat może wydawać się mroczny, to tak naprawdę jest zupełnie odwrotnie. Sporo humoru, sam kilka razy się głośno śmiałem podczas oglądania. Dla mnie jest to film absolutnie genialny. Genialny w swojej prostocie, bo na dobrą sprawę nie ma tam niczego nadzwyczajnego. Wszystko jednak idealnie ze sobą współgra, przez co film stanowi jedną całość, od gry aktorów, przez zdjęcia z muzyką, aż po scenariusz i reżyserię.
A Katie Holmes w tym filmie mnie OCZAROWAŁA. Moim zdaniem świetna i zjawiskowa. Niebywałe jak wiele w głowie widza może pozostawić po sobie trzecioplanowa postać. Chociaż tak jak wyżej napisano - w tym filmie nawet epizodyczne role nie są przypadkowe.
Nie, to nie jest najlepsza rola Douglasa. Choć rzeczywiście jedna z lepszych. Warto za to odnotować jedną z najlepszych ról Maguire'a, choć to chyba jego żywioł, by męczyć widza obolałą, smutną gębą (choć aktor z niego niezły)...
Takiego pistofa to naprawdę żaden wyczyn zagrać. Robię takiego średnia 100 razy w miesiącu.;-)
Najbardziej w tym filmie podoba mi się sceniariusz. Dramatu i komedii jest mniej więcej po tyle samo. Niekiedy szkoda mi było głównego bohatera, ale nie przeszkadzało mi to w śmianiu się z tego, co mu się przydarzało. Ze wszystkich aktorów najepiej wypadł oczywiście Douglas. Najmniej przypadła mi do gustu rola Katie Holmes.